Dzień trzeci

Poranek wita mnie gęstą mgłą spowijającą okolicę. W takich warunkach nie mam nawet co myśleć o wejściu na szczyt Snøhetta. Stopniowo zaczyna się jednak wypogadzać i jakieś dwie godziny po wyjściu z namiotu zaczynam dostrzegać wierzchołek góry.

Przed 9 ruszam na szlak. Nie mam do pokonania zbyt długiego dystansu tego dnia, bowiem od kolejnego schroniska samoobsługowego dzieli mnie zaledwie 9 kilometrów. Oznacza to że będę na miejscu wczesnym popołudniem. Trasa prowadzi po północnej stronie niedużego jeziora Leirpullan, następnie przez przełęcz położoną na wysokości 1554 m n.p.m. Teren początkowo wznosi się dosyć łagodnie, ale później jest zdecydowanie bardziej stromo. Po porannej mgle nie ma śladu i mogę cieszyć oczy widokiem na szczyt.

Wokół zalegają płaty starego śniegu, a w szczelinach między skałami kwitnie roślinność. Obok nieznanych mi fioletowych „kwiatków” dostrzegam też mniszka lekarskiego. Trudne warunki klimatyczne sprawiają, że tutaj on dopiero kwitnie, podczas gdy w Polsce ma to miejsce co najmniej dwa miesiące wcześniej. Na zejściu z przełęczy spotykam turystę zmierzającego w przeciwnym kierunku.

Dowiaduję się że schronisko do którego zmierzam jest aktualnie puste i prawdopodobnie będę pierwszą osobą, która tam dotrze tego dnia. Przejście po rumowisku skalnym nastręcza nieco trudności ale niebawem teren się wypłaszcza i typową norweską ścieżką pokonuję ostatnie kilometry do hytty.

Zaczyna ona być widoczna na około kilometr przed dotarciem do niej. Dwa budynki na tle jeziora i gór wyglądają jak zabawki. Okazuje się, że ktoś już zdążył tam dotrzeć przede mną. To starsze małżeństwo. Mimo iż na zewnątrz jest całkiem ciepło, to w salonie pali się w piecu. Dla mnie jest tam zdecydowanie za gorąco, spędzam więc czas w pokoju. Co ciekawe, w każdym z pomieszczeń przeznaczonych do spania znajduje się „koza”. Nie spotkałem się z tym wcześniej w żadnym innym schronisku.

W miarę upływu czasu do obiektu docierają kolejne osoby. Dwie dziewczyny z Norwegii jak się okazało szły również z Reinheim. Rodzina z Francji zachodzi tylko aby skorzystać ze spiżarni, a będą nocować w namiocie kawałek dalej. Do mojego pokoju dolokowuje się małżeństwo ze Szkocji. Hytta jest również celem wędrówki tego dnia dla grupy trzech mężczyzn w średnim wieku. Dotarli oni tutaj na obiad, przynosząc ze sobą spory kawał mięsa z jelenia, piwo a nawet ziemniaki i… brokuł. Z tych składników przyrządzają na miejscu obiad dla siebie.

Zaczyna się chmurzyć i pogoda ulega stopniowemu pogorszeniu, co akurat nie dziwi bo pokrywa się z prognozą. Około 19:30 słychać pierwsze dalekie grzmoty. Ciemne chmury wraz z górami w tle tworzą niesamowicie dramatyczną scenerię, a obrazu dopełnia pierwszy plan muśnięty bezpośrednim słońcem, które przebiło się przez jakąś szparę w obłokach. Nieco później zaczyna padać, niezbyt mocno ale jednak. Jestem szczęśliwy że zdecydowałem się na nocleg w schronisku a nie w namiocie.

 

Dzień czwarty

Poranek znów jest mglisty. Budzą mnie dźwięku uderzeń o metal. Biorę je za padający deszcz, a tymczasem to dzwonki owiec, które kręcą się po terenie schroniska. Norweżki poznane wczoraj jak się okazuje zmierzają w tym samym kierunku co ja, do schroniska samoobsługowego Grøvudalshytta.

Nie umawiamy się na wspólną wędrówkę, one startują kilka minut przede mną. Ze względu na szybsze tempo doganiam je po około 2 kilometrach i dalej maszerujemy w miarę równym krokiem. Marsz w grupie daje okazję do rozmów na różne tematy. Pogoda stopniowo się poprawia, słońce pojawia się około godziny 9. Szlak jest całkiem dobrze oznaczony, trzy pary oczu nie mają problemów ze zlokalizowaniem go w terenie. Po około 10 kilometrach zatrzymujemy się na pierwszy postój. Chwila relaksu w miejscu z pięknym widokiem mija szybko i niebawem ruszamy w dalszą drogę.

Szlak po niecałym kilometrze skręca w prawo i teraz idziemy niemal prosto na północ. Teren jest mocno kamienisty. W pewnym momencie jedna z dziewczyn potyka się i upada, szczęśliwie nie doznaje przy tym żadnej kontuzji. W trakcie wymuszonego postoju orientujemy się, że jesteśmy w miejscu do którego dociera sygnał telefonii komórkowej, co wykorzystuję do sprawdzenia prognozy pogody. Idziemy dalej nieco powyżej brzegu jeziora Søre Salhøtjønne. Tuż przy jego brzegu stoi prywatna hytta, malutki domek dający schronienie najpewniej myśliwym.

Przy kolejnym jeziorze mam okazję po raz pierwszy oglądać w Norwegii połać śniegu, która ma swój brzeg już w akwenie. Wędrujemy dalej gęsiego wąską ścieżką, aż w końcu zostawiamy za sobą jeziora i zbliżamy się do początku doliny Storgrøvuldasbotnen. Przed nami piękny widok na nią, niestety słońce schowało się już za chmurami. Dziewczyny zarządzają kolejny postój. Rozważam wypakowanie kuchenki celem zjedzenia czegoś na ciepło, ale brak wody w butelce zmusza mnie do rezygnacji z tego pomysłu i muszę się zadowolić przekąskami.

Po dłuższej chwili ruszamy w dalszą drogę. Początkowy odcinek zejścia jest trudny. Szlak prowadzi żlebem, w którym zalega stary śnieg. Powoli schodzimy po skałach na jego skraju. Wkrótce potem zaczyna mżyć. Gdy jesteśmy już na dnie doliny, w pewnym momencie jedna z dziewczyn pokazuje mi ciemną plamę po drugiej stronie rzeki. To wół piżmowy! Zwierzę znajduje się kilkadziesiąt metrów ode mnie. Po chwili niespiesznie podnosi się, obraca, jakby chciało mi zapozować do zdjęcia. Warunki nie są najlepsze ale udaje się zrobić pamiątkowe fotografie.

Przejście brzegiem jeziora Litivatnet jest męczące. Nie dość że deszcz nie przestaje padać, to jeszcze trzeba kluczować między skałami. Raz w górę, raz w dół, praktycznie co krok kombinowanie gdzie postawić stopy. Tempo marszu mocno spada. Niespełna półkilometrowy odcinek dłuży się niemiłosiernie. Przed nami kolejne zejście, nieco łatwiejsze i bardziej łagodne. Gdzieś w pobliżu słychać owce. Tymczasem deszcz się wzmaga, a my zanurzamy się w las brzozowy.

Co rusz idziemy przez podmokły teren, pokonujemy kolejne strumyki, kluczujemy pomiędzy drzewami. W końcu po kilkudziesięciu minutach zaczyna się wypogadzać. Cieszy mnie to ogromnie, bo przedłużający się marsz w deszczu i przez ten podmokły las zaczynał być frustrujący. Do celu pozostały nam niecałe 3 kilometry. Widać już pierwsze okoliczne zabudowania, a po chwili również most nad rzeką. Ostatni kilometr to przyjemny spacer w słonecznej, choć wietrznej pogodzie.

Po około 10 godzinach i po pokonaniu prawie 27 kilometrów docieramy do schroniska samoobsługowego Grøvuldashytta, znajdującego się na terenie  farmy. Planowałem nocleg gdzieś w pobliżu w namiocie, jednakże silny wiatr, prognozowany w nocy opad deszczu i zmęczenie skłaniają do zmiany planów.

Hytta jest całkiem sporych rozmiarów, przed nami dotarło tam już kilka osób. Świeżo wyremontowana kuchnia robi duże wrażenie. Brakuje oczywiście w niej zlewu, ale żadnym innym jak dotąd odwiedzonym schronisku meble i wyposażenie nie były na tak wysokim poziomie. Jeden z nocujących tutaj turystów pokonał tego dnia trasę, którą ja będę wędrował za kilkanaście godzin. Informacje jakie od niego uzyskuję są pozytywne. Mogę więc ze spokojem położyć się spać.

Please follow and like us:
fb-share-icon