9. września

Gdy wstaję około w pół do siódmej, jednego ze współlokatorów już nie ma w pokoju. Zbieram się, pakuję do worka najważniejsze rzeczy i wychodzę, by odebrać moją paczkę ze sklepu. Po niespełna dziesięciu minutach trafiam do supermarketu sieci Xtra, gdzie znajduje się punkt obsługi przesyłek.

Chwilę później zostaje mi wręczony znajomy karton z logo klocków Lego. Kamień spada mi z serca i na spokojnie wracam już do hostelu. Współlokator na sąsiednim łóżku wciąż jeszcze śpi, czasem pociągając zapchanym nosem. Usiłuję zlokalizować pranie które wieczorem wywiesiłem za okno, ale nie jestem w stanie namierzyć dwóch par slipek i koszulki z krótkim rękawem. Czyżbym miał zostać z mocno okrojonym zestawem bielizny? Zaczynam żałować, że jednak nie skorzystałem wczoraj z będącego na moim wyposażeniu sznurka, który wożę na wypadek użycia jako linki do suszenia. Wychylając się jednak mocniej przez okno, dostrzegam leżące na ziemi gatki. Wszystkie trzy elementy odzieży odnajduję na chodniku przed hostelem. Wygląda na to, że po prostu zwiał je wiatr.

Przepakowanie całej zawartości paczki z Polski stanowi niemałe wyzwanie. Niezbyt długo dane mi było cieszyć się z lekkiego i w miarę pustawego plecaka. Teraz jednak nie jest aż tak źle, bo mam jeszcze do dyspozycji bagaż podręczny. Od Sztokholmu chciałbym go natomiast zredukować tylko do postaci torby ze sprzętem foto. Do upchnięcia są też poranne zakupy, czyli dwa kawałki norweskiego sera i kartonik z saszetkami zawierającymi sproszkowany napój o smaku owoców leśnych.

Pociągi z dworca głównego w Oslo na lotnisko Gardermoen kursują co 20 minut, a uwzględniając dodatkowo kursujące bez postojów po drodze składy Flytoget, to jeszcze częściej. Nie mam jednak ochoty na płacenie dwukrotnie więcej za podróż krótszą o kilka minut, staram się zatem dotrzeć na dworzec główny o założonej porze. Przeciążone kolano wciąż jeszcze boli, choć jest już o wiele lepiej niż kilka dni wcześniej. Na dworcu okazuje się, że jeden z pociągów zmierzających w kierunku portu lotniczego jest spóźniony około 20 minut. Ni to podbiegając, ni to kuśtykając, przemieszczam się na peron najszybciej jak tylko jestem w stanie i udaje mi się złapać ten skład. Marcin informuje mnie SMSem że jest już w Sztokholmie. W sklepie wolnocłowym na lotnisku odnajduję nalewkę żurawinową „Lapponia”, teraz jednak nie czas na zakup jej, nastąpi to w drodze powrotnej do Polski. Choć w koszyku mam zaledwie kilka rzeczy, to przy próbie zapłacenia kartą okazuje się, że mam na niej za mało środków i muszę sięgnąć po drugą, co będzie wiązać się z dodatkowymi opłatami. Oglądając samolot z prowadzącego doń rękawa mam świadomość, że w związku z problemami finansowymi linii lotniczych Norwegian, to może być moja ostatnia podróż samolotem w biało-czerwonych barwach. Pasażerów nie ma zbyt wielu, zajęta jest mniej niż połowa miejsc. Godzinny lot mija szybko i niebawem ląduję na Arlandzie. To lotnisko jest dla mnie nowością. Świetne oznaczenia ułatwiają poruszanie się i błyskawicznie docieram do taśm wydających bagaże. Ku memu zaskoczeniu, już po chwili z otworu w ścianie wyłania się mój plecak. W przeciągu 20 minut od wylądowania daję radę odebrać bagaż rejestrowany, przepakować go, skorzystać z toalety i dotrzeć na przystanek autobusowy przed terminalem. Bilet kupuję w ostatniej chwili, ponieważ nie miałem pewności czy zdążę na kurs autobusu o 14:00.

Niecałą godzinę później wysiadam na dworcu autobusowym w stolicy Szwecji. Marcina, z którym jestem tutaj umówiony, nie widać na zewnątrz. Wchodzę więc do poczekalni i po chwili zjawia się mój towarzysz. Zadowoleni z udanego spotkania, ruszamy, jak to się mówi, „na miasto”. W drodze do upatrzonej przez Marcina jadłodajni chcemy zajrzeć do kilku sklepów ze sprzętem turystycznym. Potrzebujemy gazu do kuchenki, muszę się też koniecznie rozejrzeć za nowymi butami. Oferta obuwia w branym przeze mnie pod uwagę przedziale cenowym przedstawia się dosyć skromnie, ale ważne że w ogóle coś jest. Postanawiam, że zajrzymy do sklepów jeszcze raz w drodze powrotnej. Obiad spożywamy w bistro „Mom’s kitchen”. Posiłki przygotowywane są w ciekawy sposób, kupujący wybiera danie z chłodni, gdzie porcje przechowywane są w plastykowych tackach. Następnie trafia ona na talerz, a ten do mikrofalówki. Pomimo tego, obiad jest całkiem smaczny. Posileni i ubożsi o kilkadziesiąt koron każdy, wracamy po swoich śladach. Pogoda w Sztokholmie jest bardzo przyjemna, taka późnoletnia: kilkanaście stopni Celsjusza, słońce, bezwietrznie. Ponowna wizyta w sklepach turystycznych kończy się pełnym sukcesem. W jednym z nich wypatruję bowiem obuwie, które bardzo mi odpowiada pod względem wykonania, a do tego jest w rewelacyjnej cenie. Wysokie buty trekkingowe norweskiej firmy Alfa są objęte przeceną i kosztują w przeliczeniu niecałe 800 zł, co nawet jak na polskie warunki jest bardzo korzystną ofertą. Po chwili zastanowienia i dokładnym przymierzeniu, podejmuję ryzyko i moje mocno wysłużone już i dobite przez ostatni tydzień Meindle zostają w sklepie, a ja wychodzę w nowych butach. Jak to mówią, raz kozie śmierć.

Na dworcu kolejowym zjawiamy się niecałe 2 godziny przed odjazdem pociągu do Narviku. Jest zatem jeszcze czas na spokojne zakupy. Przed nami około 18 godzin podróży, warto więc zaopatrzyć się w prowiant na drogę. Supermarket sieci Coop ma w swoim asortymencie wszystko, czego nam potrzeba. Obładowani tobołkami, w pobliżu skrytek na bagaże przepakowujemy nasze plecaki. Wymieniamy między sobą rzeczy, które od tej pory każdy z nas będzie nosił ze sobą. Marcin przekazuje mi paczki z suchym prowiantem, które przygotowałem w domu, lampę błyskową, nowe kijki trekkingowe, zapasowe skarpetki, baterie do aparatu i inne rzeczy, o których przywiezienie go poprosiłem. Ja oddaję mu zaś zestaw do gotowania, kawałek norweskiego sera, czteropak piwa z Oslo oraz jego część zakupów sprzed kilku chwil. Jesteśmy bardzo pozytywnie nakręceni na to, co zacznie się już niebawem, obu nam udziela się dobra atmosfera. Z solidnie wypchanymi bagażami idziemy na peron, nocny pociąg na daleką północ jest już podstawiony. Filmuję na bieżąco to, co się dzieje i swoje przemyślenia przy pomocy telefonu, zamontowanego do uchwytu smartfonowego na końcu ministatywu. Marcin nie omieszkuje tego skomentować, że pierwszy raz podróżuje z kimś, kto ma selfie sticka. Wagon sypialny do Narviku znajduje się na samym przedzie pociągu.

Wnętrze jest dosyć zaskakujące. Drzwi do przedziałów zamykane są od zewnątrz przy pomocy kart perforowanych. W środku zaś można odnieść wrażenie podróży w skrajnym przedziale. Ściana naprzeciw łóżek jest bowiem płaska jak… ściana. Żadnej półki, wnęki z wieszakami na ubrania czy podobnych rzeczy, znanych z polskich wagonów sypialnych. Trzecie miejsce u nas zajmuje starszy pan, który jednak szybko ulatnia się do wagonu restauracyjnego. Ze Sztokholmu wyjeżdżamy punktualnie w powoli zachodzącym słońcu. Czas upływa nam na podziwianiu widoków za oknem, snuciu planów na kolejne dni i relacjonowaniu minionych dni. Opowiadam Marcinowi o pierwszej części mojego urlopu, o tym wszystkim co mnie spotkało w górach na południu Norwegii, a on rewanżuje się historią z ostatnich przygotowań do wyprawy. Krajobrazy szybko zmieniają się na leśne z dodatkiem mgieł. Powietrze na zewnątrz pachnie igliwiem. Wagon jedzie tak spokojnie, że ma się wrażenie jakby płynął w powietrzu. To odczucie towarzyszy mi również wtedy, gdy leżę już w łóżku. Chyba jeszcze nigdy nocna podróż pociągiem nie była tak komfortowa. Kładziemy się spać około 22, z planem pobudki około 6 rano.

10. września

Zegar biologiczny budzi mnie w Boden, a może to po prostu szarpnięcia wagonem podczas rozłączania grup wagonów przerwały mój sen? Czas się zbierać po bardzo dobrze przespanej nocy. Wagon sypialny oferuje dostęp do prysznica z ciepłą wodą. Nie mogę sobie odmówić takiej przyjemności, szczególnie że nie wiadomo kiedy znów będę miał możliwość podróżowania nocnym pociągiem z takimi udogodnieniami. Ciśnienie wody nie jest zbyt duże, ale w żadnym wypadku nie przeszkadza to w myciu. Sądząc po zapełnieniu pojemnika na zużyte ręczniki, całkiem sporo osób skorzystało już z tej możliwości. Odświeżony mogę już przekroczyć koło polarne, brudnemu nie wypada. Niebawem mijamy stację Polcirkeln, jej okolice są przez nas lustrowane pod kątem potencjalnych miejsc na zdjęcia. Mamy bowiem w planie rezerwowym wizytę tutaj. Nieco później docieramy do Gallivare. To znajoma stacja, stąd 4 lata temu obraliśmy kierunek na południe linią Inlandsbanan. Z rana przydałoby się wypić coś ciepłego, idziemy zatem do „Warsu”. Kuszetki i wagony z miejscami siedzącymi są całkiem nieźle zapełnione, restauracyjny też nie może narzekać na brak ludzi. Marcin zamawia kawę, ja herbatę. Co warte odnotowania, dolewka jest darmowa. Ostatnie 30 kilometrów przed Kiruną interesuje nas szczególnie mocno, w tym rejonie mamy zaplanowany jeden z ostatnich dni urlopu. Wypatrujemy miejsc na zdjęcia, rozglądamy się za wzgórzem Šišká z licznymi wiatrakami na jego szczycie, analizujemy też możliwości przemieszczania się wzdłuż toru pomiędzy Kaitum i Lappberg. Ta ostatnia stacja jest w gruntownej przebudowie i aktualnie nie ma możliwości wyminięcia się pociągów na niej.

Kiruna wita nas chłodem i szaroburym niebem. Nasz pociąg zmienia tutaj kierunek jazdy, co daje okazję do sfilmowania związanych z tym manewrów. Lokomotywa musi znaleźć się na przeciwnym krańcu składu. Kiedyś ruch kolejowy był prowadzony w inny sposób, ale rozbudowa kopalni sprawiła, że konieczne było przeniesienie dworca. Krótko po opuszczeniu miasta zza chmur zaczyna wyglądać słońce, a drzewa nabierają pięknych jesiennych barw. Mamy przed oczami przedsmak tego, po co tutaj przyjechaliśmy.

Wraz z kolejnymi stacjami wagon sypialny robi się coraz bardziej pusty. Ponieważ w Narviku nie ma żadnego zaplecza technicznego dla utrzymania wagonów a czas postoju jest stosunkowo krótki, to obsługa sprząta pościel w trakcie jazdy. Jedyne otwierane okna znajdują się po prawej stronie wagonu, co trochę nam utrudnia obserwację otoczenia, ale teraz jedziemy na samym końcu pociągu i w związku z tym mamy też do dyspozycji drzwi w przejściu międzywagonowym. W Stenbacken czeka już na nas skład rudowy do Kiruny. W Abisko, które jak wiadomo jest blisko, wysiada niemała część podróżnych, kilkanaście a może nawet i kilkadziesiąt osób.

Przystanek Abisko Turist znajduje się tuż przy wejściu do parku narodowego. Z całą pewnością można przyjąć, że większość turystów z plecakami wyruszy na szlak Kungsleden, który ma tutaj jeden ze swoich skrajnych punktów. Pociąg przez większość drogi do Narviku generalnie się wlecze. Między stacjami prędkość jest bardzo dobra, ale postoje trwają często po kilka minut a zdarza się też, że czekamy pod semaforem na sygnał zezwalający na jazdę. Jest to wynik specyficznego rozkładu jazdy na linii Malmbanan. Tutaj pierwszeństwo mają pociągi towarowe i aby ta reguła nie powodowała zbytnich opóźnień w ruchu pasażerskim, to składy osobowe mają w planie jazdy uwzględniony spory zapas czasu. Dalsze tereny na zachód to już mniej lub bardziej znane nam miejsca. W serci robi się jakoś radośniej na widok dworca w Vassijaure. Niewiele tu się pozmieniało przez te 4 lata. Nowością jest zapowiedź głosowa pociągu do Kiruny. Co ciekawe, mimo stosownego komunikatu informującego o postoju, skład przejechał przez stację bez zatrzymania. W Riksgränsen szwedzka straż graniczna dokonuje kontroli wagonów. Marcin zostaje przepytany przez jednego z jej funkcjonariuszy, między innymi o planowany sposób powrotu do Szwecji. Odjeżdżamy zgodnie z rozkładem i kilkaset metrów dalej, we wnętrzu galerii przeciwlawinowej przekraczamy granicę szwedzko-norweską.

Od Bjørnfjell krajobrazy wokół robią się coraz piękniejsze. Zaczynamy żartować, że w sumie gdyby nie opłacony z góry nocleg w Narviku, to w zasadzie moglibyśmy wysiąść w Katterat i już teraz zacząć naszą fotowyprawę. Zbocza doliny Norddalen pokrywają drzewa z liśćmi w kolorach żółci i zieleni, a za sprawą słońca wszystko to wygląda jeszcze bardziej bajecznie.  Peron w Katterat jest na tyle krótki, że ostatnie wagony stoją już poza nim. Rombak w niczym nie przypomina tej rozkopanej stacji, przez którą przechodziliśmy w trakcie pierwszego pobytu tutaj. Teraz jest czysto, elegancko, podróżnym udostępniono peron. Ten fakt budzi w nas zdumienie bo byliśmy przekonani, że tutaj nie zatrzymują się pociągi pasażerskie.

Kwadrans później kończy się najdłuższa w moim życiu podróż jednym pociągiem. Znajomy dworzec, znajomy parowóz ustawiony obok jako pomnik, znajoma trasa do centrum. Minęły 4 lata, a mam wrażenie jakbym był tu najdalej miesiąc temu. Jesteśmy zdecydowanie zbyt szybko na zameldowanie się w hostelu. Szkoda zmarnować czas pozostały do jego otwarcia, zatem pora za zakupy. Potrzebny nam będzie gaz do kuchenki, prowiant, a mój GPS woła także za małym wkrętakiem typu „gwiazdka”. Urządzenie bowiem zawiesiło się w nocy i nie reaguje na żaden z przycisków. Pozostaje poczekać aż wyczerpie się akumulator, albo otworzyć obudowę (właśnie z pomocą wkrętaka) i odłączyć go od elektroniki, co powinno pomóc. Kawałek za dworcem autobusowym znajduje się centrum handlowe. Supermarket techniczny zapewnia nam gaz i narzędzie do naprawy GPSa, a w sklepie obok zaopatrujemy się w żywność. Chrupkie pieczywo Wasa z przepysznym norweskim dżemem z pomarańczy jest naszą przekąską przed obiadem. 

Hostel jest całkowicie bezobsługowy. O wyznaczonej godzinie Marcin otrzymuje email z kodem do drzwi, zaś w skrzynce na listy znajduje kopertę z kluczem do pokoju. Mieszkanie na pierwszym piętrze zostało udostępnione do wynajmu pokoi na doby. Obiekt sprawia przyjemne wrażenie i jest nieźle wyposażony. Teraz jednak nie ma czasu na dokładne zapoznawanie się z nim. Bierzemy co najbardziej potrzebne i obieramy kierunek na punkt widokowy Narvikfjellet. Jest ciepło, choć po przedpołudniowym słońcu nie ma już ani śladu. Widok z okolic dolnej stacji prowadzącej na punkt nieco nas rozczarowuje. Można co prawda zobaczyć stąd terminal, gdzie ruda jest przeładowywana z wagonów na statki, ale na jakieś spektakularne ujęcie z pociągiem nie możemy raczej liczyć. W przeciwną stronę wygląda to równie kiepsko. Skład wyjeżdżający z portu w kierunku wschodnim ucieka mi między budynkami. Oczekiwanie na osobówkę do Narviku umilamy sobie podziwianiem krajobrazów.

Góry po drugiej stronie fiordu wyglądają majestatycznie. Mając jeszcze trochę czasu do dyspozycji, wdrapuję się kilkadziesiąt metrów wzdłuż trasy wyciągu prowadzącego na punkt widokowy. Nic lepiej to nie wygląda, a dodatkowo przy zejściu moje przeciążone kolano wciąż boleśnie daje o sobie znać. Nowe buty nieco cisną w palce od góry, powodując chwilami lekkie mrowienie ale optymistycznie zakładam, że muszą się po prostu dopasować. Po osobówce czym prędzej ruszamy w dół. Goni ją bowiem rudowiec. Udaje nam się go dorwać będąc w okolicy hotelu, gdzie nocowaliśmy poprzedniego razu.

Większość składu jest niewidoczna, ale góry w tle oraz jeden z filarów wiaduktu nad fiordem „robią robotę”. Końcówkę dnia chcemy jeszcze spożytkować na wizytę na stacji w Narviku. Liczę na sfilmowanie tutaj pociągu rudowego kierującego się do terminala przeładunkowego, a w trakcie oczekiwania nań nagrywam ujęcia z elementami infrastruktury. Niespodziewane trąbienie to nie lokomotywa IORE, lecz jak się okazuje drezyna pomiarowa. O mającym wkrótce nadjechać rudowcu informuje mnie dyżurny ruchu, który sam wychodzi z nastawni,  znajdującej się we wnętrzu dworca. Dla mnie to ogromne i bardzo pozytywne zaskoczenie. Dwuczłonowa niebieska lokomotywa ciągnąca 68 wagonów zjawia się niemal w ostatniej chwili. Na resztkach światła, przy pokapującym deszczu nagrywam upragniony film i wracamy do hostelu.

W związku z opadami zmuszony jestem przenieść przeprane wcześniej rzeczy do środka. Mamy na szczęście do dyspozycji w pokoju małą rozstawianą suszarkę, a po postawieniu jej przy grzejniku elektrycznym pranie powinno wyschnąć do rana. W trakcie kolacji wspominamy kończący się już pierwszy dzień wyprawy. Wyciągamy wnioski z tego, co nas spotkało i z tego, co zaobserwowaliśmy po drodze. 

Please follow and like us:
fb-share-icon