Wprowadzenie

Początek 2022 roku dawał nadzieję na powrót do w miarę swobodnego podróżowania. Postanowiłem więc wybrać się latem do Norwegii, w rejon Dovrefjell, co było lekką modyfikacją niezrealizowanego planu z 2020 roku. Zmiana polegała na tym, że teraz planowałem zakończyć wędrówkę tam, gdzie poprzednio miała się ona zacząć, w okolicy miejscowości Bjorli. Nowy plan przewidywał kilkudniowy trekking po parku narodowym Dovrefjell-Sunndalsfjella.

Punktem początkowym było Kongsvoll, a końcowym okolice Bjorli. Po drodze chciałem zdobyć szczyt Snøhetta.

Dzień pierwszy

Podróż z Gdańska na start to przedpołudniowy lot Norwegianem do Oslo (cóż za wygoda, nie trzeba wstawać o 3:30!), a następnie dojazd pociągiem aż do samego Kongsvoll. W międzyczasie jednak musiałem zaopatrzyć się w gaz do kuchenki, co wymusiło krótką wizytę w Lillestrøm, ale dało też okazję do ostatnich zakupów spożywczych (dżem, ser, czekolada). Plecak po dopakowaniu tych rzeczy był wypchany do granic możliwości, ale dopiąłem swego, bo udało mi się zmieścić w mniejszy, 44-litrowy model.

Pogoda w trakcie podróży pociągiem początkowo była pochmurna, ale wraz z upływem czasu i kilometrów zaczęło się wypogadzać. Krótko przed moją stacją docelową podany został komunikat, że ze względu na krótki peron w Kongsvoll podróżni z ostatnich wagonów chcący wysiąść na tej stacji proszeni są o przejście do przodu. Jako jedyna osoba opuszczam tutaj skład i zaczynam rozglądanie się po okolicy. Noc na tej szerokości geograficznej w połowie lipca trwa zaledwie trzy godziny, zatem mam nadal mnóstwo czasu do zachodu słońca. Pierwotnie chciałem przejść około 10 km na północ, szlakiem po wschodniej stronie doliny, aby móc rano sfotografować pociąg jadący jej dnem. Ponieważ jednak pierwszy skład ma się pojawić dosyć późno, to ostatecznie rozbijam namiot na łące między dworcem kolejowym a drogą krajową. Po zapas wody do picia udaję się do strumienia, który minąłem w trakcie penetrowania okolicy.

Dzień drugi

Choć ruch samochodowy na pobliskiej drodze wieczorem wyraźnie zmalał, to nocą kursujące nią ciężarówki nieco zakłócały mój sen. Poranek jest pochmurny, ale nim kończę zwijanie obozowiska, to robi się pogodnie, co nastraja mnie pozytywnie. Ruszam na północ wzdłuż głównej drogi, najpierw poboczem, później już ścieżką przez krzaki. Po około pół godzinie znajduję miejsce z całkiem ładnym widokiem, zatem pozostaje już tylko poczekać na skałach na pociąg.

Najpierw ma się pojawić skład towarowy z Trondheim, a równo godzinę później pociąg pasażerski. Pierwszego udaje mi się sfotografować z drona, drugiemu robię zdjęcie z poziomu „zero”.

Bardzo zadowolony z efektów wracam na dworzec. Po drodze w krzakach zauważam tabliczki z charakterystycznym oznaczeniem – wskazują one przebieg drogi św. Olafa, czyli szlaku pielgrzymkowego (a właściwie to całej ich sieci), który prowadzi do katedry w Trondheim.

Na drugą stronę torów prowadzi metalowa kładka, a dalej kieruję się już oznaczeniami szlaku, w postaci charakterystycznych czerwonych „T”.  Niebawem przy ścieżce napotykam na drewnianą skrzynkę, która w środku mieści podstawowe informacje o parku narodowym oraz pozwala na wypełnienie ankiety o nim.

Pytania są dwojakie, dla tych którzy wchodzą na teren parku, oraz dla tych, którzy z niego właśnie wyszli. Dotyczą infrastruktury turystycznej, planów wędrówki i tym podobnych zagadnień.

Około dwustumetrowe podejście w mniej więcej połowie prowadzi przez las, a później to już tylko typowe krzewinki, sięgające nie wyżej niż do kolan. Zgodnie z planem kieruję się na północ, drogą oznaczoną jako „szlak wołów piżmowych”, mijając po drodze kilka osób.

W tej okolicy można bowiem spotkać te niezwykłe zwierzęta i jest im poświęcona ścieżka edukacyjna. Wierzchołek szczytu Høgsnyta jest niestety bardzo płaski, więc nie ma najmniejszej szansy na widok z niego na dolinę w kierunku północnym.

Po krótkim postoju i wykonaniu serii zdjęć ruszam z powrotem. Nieco ponad pół godziny później jestem na skrzyżowaniu szlaków. Tu zaczyna się ten właściwy, prowadzący do Reinheim, gdzie znajduje się schronisko samoobsługowe.

Mam do niego około 13 kilometrów, czyli bez najmniejszego problemu powinienem dotrzeć tam na nocleg. To zaś oznacza, że będę jeden dzień do przodu względem planu, bo wedle niego po całym dniu poświęconym na fotografowanie pociągów miałem nocować właśnie w okolicy, w której się znajduję.

Trasa do Reinheim początkowo bardziej przypomina polną drogę. Jest szeroko i płasko, a ludzka aktywność pozostawiła ślady przypominające koleiny. Z zarośli co jakiś czas słychać jednostajne „piii”. Buszują w nich siewki złote.

Ruch jest dosyć duży, sporo ludzi wybrało się na jednodniowe wycieczki z Kongsvoll. Część z nich przy pomocy lornetek wypatruje wołów piżmowych na pobliskich zboczach gór. Dukt stopniowo zamienia się w typową ścieżkę, prowadzącą w górę doliny.

Niezwykłym urozmaiceniem są piaszczyste miejsca, przypominające trochę plażowe wydmy. Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim w norweskich górach, a moje zdziwienie jest tym większe, że znajduję się już na wysokości około 1100 m n.p.m. Mniej więcej w 1/3 drogi dostrzegam prywatną hyttę, a przed nią wypoczywających na leżakach ludzi. W tej okolicy zatrzymuję się na obiad.

Nieco dalej stalowy mostek prowadzi na drugą stronę potoku, który jest dopływem rzeki Stropla, spływającej dnem doliny. Od teraz robi się ona już coraz ciaśniejsza, a szlak zaczyna wędrować to w górę, to w dół. Mam też dużo bliżej do rzeki, co w pewnym miejscu wykorzystuję na spontaniczny postój połączony z moczeniem w niej nóg.

Po wyjątkowo ciepłym dniu taka przerwa jest niezwykle przyjemna. Obserwuję okolicę i zauważam, że ścieżką po drugiej stronie rzeki również czasem ktoś wędruje. Po krótkim odpoczynku ruszam dalej. Jest trochę podmokłych terenów do przejścia, ale daleko im do tego, co pokonywałem w wielu miejscach na południu Norwegii. Mech przy jednym ze strumyków ma soczyście zielony kolor, przypominający ten z pierwszej mojej wyprawy do Norwegii w 2016 roku.

Szczyt Snøhetta jest widoczny niemal cały czas. Łatwo go zauważyć dzięki znajdującemu się na nim nadajnikowi telekomunikacyjnemu. Teren niebawem zaczyna się wypłaszczać, a przy jeziorze Stroplsjøen widać pojedynczy budynek. Nie jest to jeszcze schronisko.

Obiekt jest zamknięty na cztery spusty, wygląda na prywatną hyttę. Postój przy nim wykorzystuję do sprawdzenia pogody w telefonie na kolejne dni. Zasięg w tym miejscu jest mizerny, ale jeszcze jest. Niebawem nie będzie go w ogóle i tak pozostanie pewnie przez kilka dni.

Po około 3 kilometrach docieram do Reinheim. W schronisku jest już kilka osób. Po rozejrzeniu się po okolicy biorę się za rozstawianie namiotu. Oczywiście pierwszą rzeczą do zrobienia jest znalezienie właściwego miejsca. Na moją „jedynkę” nie potrzeba go wiele, ale i tak znalezienie kawałka płaskiego terenu, bez kamieni, owczych kup i z odpowiednio grubą warstwą gleby (aby dało się wbić śledzie) nie jest takie proste. Znajduję go za drugim z budynków, stawiam namiot i czas na kolację.

W trakcie jej spożywania przychodzi do mnie opiekun schroniska i informuje, że powinienem się przenieść gdzieś dalej, aby zachować wymagane 150 metrów od zabudowań (zgodnie z Allemannsretten). Po posiłku składam namiot i przenoszę się na drugą stronę rzeki. Cały czas towarzyszą mi chmary komarów, ale są one wyjątkowo leniwe i dają się łatwo zabić. Niedaleko mnie miejsca na biwak szuka ekipa 4 chłopaków.  Rozstawiają dwa namioty, a później biorą się za kolację. Słońce powoli zachodzi, dolina jest już skryta w cieniu. Wobec natrętnych owadów dosyć szybko chowam się w namiocie. Słucham muzyki, rozmyślam o minionym dniu, uzupełniam notatki. Gdzieś około 23 kładę się spać.

Please follow and like us:
fb-share-icon