1. września

Noc była mocno wietrzna, aż było słychać trzeszczenie konstrukcji schroniska. Zastanawiam się po przebudzeniu, czy Medalsbu w ogóle stoi na miejscu. Niebawem będę miał możliwość sprawdzenia tego. Po szybkim śniadaniu pakuję swoje rzeczy i około 8:30 ruszam w drogę. Na razie jest pochmurno, choć wygląda na to że może później się przejaśni. Po 3 kilometrach marszu docieram do miejsca, gdzie odgałęzia się szlak w kierunku jeziora Illvatnet, którym wędrował wczoraj mój towarzysz w schronisku.

Oznakowanie w tej okolicy jest słabe, ale udaje mi się nie zboczyć z kursu. Teren jest typowy dla norweskich gór na takiej wysokości. Skały, kamienie i odrobina cherlawej roślinności, na ogół jednak nie większej niż porosty. Po trochę ponad 2 godzinach wyłania się Medalsbu. Chatka stoi na swoim miejscu. Wejście do niej jest zamknięte na kłódkę, którą otwieram przy pomocy klucza DNT. W środku nie ma zbyt wiele miejsca ale znajdują się dwa posłania, piec oraz malutka kuchenka gazowa na kartusze wyglądające jak puszka farby w sprayu. Nie ma jednak żadnego opału, zatem nocleg tutaj byłby niezbyt przyjemny. Wyciągam z plecaka paczkę herbaty i konserwę rybną, które zabrałem z domu specjalnie aby je zostawić w Medalsbu. Teren stopniowo od pewnego czasu opada, a przy kolejnym jeziorze trafiam na jakąś instalację hydrotechniczną. Do niej też poprowadzona została droga dla samochodów. Marsz nią to czysta przyjemność, a lekkie nachylenie w dół pozwala iść naprawdę szybkim tempem. Dodatkowo zgodnie z przewidywaniem rozpogadza się i przez połowę wędrówki do schroniska towarzyszy mi słońce.

Nørdstedalseter to obiekt ze stałą obsługą, z możliwością dojazdu samochodem. Mimo jednak wywieszonej w środku prognozy pogody z internetu nie ma w tym miejscu zasięgu. Zatrzymuję się tylko na herbatę i po pół godzinie ruszam w dalszą drogę, bo mam do pokonania jeszcze ponad 15 km, a jest już po godzinie 14. Pani z obsługi pyta mnie o cel mojej wędrówki i potwierdza, że dotarcie tam powinno mi zająć około 5-6 godzin. Szutrowa droga doprowadza mnie do zapory i małej elektrowni wodnej. Zasilana jest ona rurociągiem poprowadzonym po stromym zboczu, które mam przed sobą. Okazuje się, że to właśnie po nim wytyczony jest szlak, czeka mnie zatem ostra wspinaczka. Podejście jest naprawdę strome, w niektórych miejscach dla ułatwienia przykręcono do skał drewniane belki, które pełnią funkcję stopni. Nie jest jednak tak strasznie i po około pół godzinie cieszę się widokiem na jezioro, na którego końcu znajduje się wspomniana zapora.

Kilkadziesiąt minut później robię szybki postój na obiad, mam bowiem mimo wszystko świadomość odległości, jaka mi jeszcze została do pokonania. Posiłek ma dodać energii na dalszy marsz, ale też staram się ograniczyć jego czas. Kolejne kilka kilometrów przebiega w dosyć trudnym terenie i muszę dobrze się rozglądać za kolejnymi oznaczeniami szlaku. Przy jeziorze Leirvatnet poprowadzony jest on przez most. Nie jest to jednak byle jaki most! Aby na niego wejść, muszę się niemal podciągnąć na rękach. Choć odległość do miejsca noclegu wskazywana na GPSie systematycznie maleje, to wciąż jest duża. Staram się iść na tyle szybkim tempem na ile jest to możliwe. Nie wszędzie jednak teren na to pozwala. Za wszelką cenę chcę bowiem uniknąć wędrówki po zmroku. Wiedząc o której godzinie będzie zachód słońca, posuwam się do oszczędzania czasu nawet na piciu wody. O zdjęciach w ogóle nie ma już mowy.

W końcu, już formalnie po zachodzie słońca, zaczynam zejście do zasnutej mgłą doliny, w której znajduje się schronisko samoobsługowe Arentzbu. Teren jest stromy, podmokły i śliski. Dodatkowym utrudnieniem jest brak drugiego kijka trekkingowego. W wielu miejscach muszę się przytrzymywać skał bądź roślinności. Trzysta metrów niżej jestem cały, choć z pewnością „trochę” ubłocony. Wedle GPSa zostało 1,5 km do schroniska w linii prostej. Szlak prowadzi wzdłuż brzegu jeziora, lecz nieco za jego końcem tracę orientację. Oznaczenia wyprowadzają mnie na otwarty teren który mógłby być łąką, gdyby nie był cały podmokły. Nie wiadomo którędy dalej iść. Zaczyna się już robić szaro. Mimo iż do schroniska pozostało mi mniej niż kilometr, to gdyby było tu bardziej sucho to nie zastanawiałbym się ani chwili i rozbił w tym miejscu namiot. Trzeba jednak iść dalej. Kieruję się w górę rzeki wpadającej do jeziora, bo schronisko jest na jej drugim brzegu, a mogę się tam dostać tylko mostem. Udaje mi się w końcu wypatrzeć mój cel i wygląda na to, że chyba nawet ktoś jest w środku, bo zauważam poruszające się wewnątrz budynku światełko. Nie widzę jednak w pobliżu mostu. Mocno już zmęczony dochodzę do wniosku, że skoro nie ma przeprawy na drugi brzeg, to może ktoś dostał się tam przechodząc rzekę w bród. Schodzę na jej brzeg i znajduję jak mi się wydaje w miarę dobre miejsce do przejścia. Po pierwszym kroku woda sięga mi do kolan, po drugim do pasa. Natychmiast podejmuję decyzję o odwrocie. Zanim to się staje, omal nie zaliczam kąpieli, od której ratuje mnie kijek trekkingowy. Zalana jednak zostaje częściowo torba foto spoczywająca na mojej piersi. Po wyjściu z rzeki wyciskam wodę z czego się da, zakładam czołówkę i staram się wejść nieco wyżej na nadbrzeżną skarpę. Cherlawe wierzby i brzozy tym razem okazują się być wyjątkowo silne. Zaplątawszy się w nie, omal nie sięgam po scyzoryk celem uwolnienia się spośród gałęzi. Po przejściu kolejnych kilkunastu metrów w górę rzeki coś zaczyna przede mną błyszczeć w świetle czołówki. To upragniony most! Jest po 22, minęło prawie 14 godzin od wyruszenia z Trulsbu, w trakcie których przeszedłem 30 km. Resztkami sił doczłapuję do schroniska, potwornie zmęczony i całkowicie przemoczony od pasa w dół. Na szczęście los mi sprzyja i w schronisku nie będę na noc sam. Możliwość podzielenia się przeżyciami z ostatnich godzin działa kojąco na psychikę, a ciało zostaje zasilone kilkoma kubkami gorących napojów oraz puszką owoców w syropie. Przed pójściem spać dokonuję jeszcze przeglądu zawartości torby foto. Wygląda na to, że poza dwiema zapasowymi bateriami do aparatu reszta nie uległa zamoczeniu. Potwornie zmęczony ale szczęśliwy z osiągniętego celu, szybko zasypiam w wygodnym łóżku.

2. września

Noc minęła spokojnie, poza wyjściem „za potrzebą”. Obudzony najpierw musiałem sobie uświadomić gdzie się znajduję. W ciemności rozświetlonej jedynie słabym światłem czołówki wygramoliłem się z łóżka, ubrałem i udałem „na stronę”. W tych warunkach odpuściłem sobie lokalizowanie wygódki i skorzystałem z pobliskich krzaków. Brrr, to była zdecydowanie jedna z najmniej przyjemnych wizyt w „toalecie”. Tym bardziej po powrocie doceniłem wygodę schroniskowego łóżka.

Mój stan poprzedniego wieczora nie dawał okazji do dłuższej rozmowy ze starszym panem, który był jedyną osobą poza mną w schronisku. Teraz to nadrabiam i przy śniadaniu gawędzę z nim na różne tematy. Dowiaduję się od niego wielu cennych informacji. Okazuje się, że rzeka przez którą próbowałem przejść kilkanaście godzin wcześniej, miała wyjątkowo wysoki poziom. Zasilają ją bowiem wody z topniejących lodowców, który nie brakuje wokół. Wspominam poprzednią wietrzną noc w Trulsbu. Dzielę się też zaprzątającą moją głowę myślą o braku zasięgu i związanej z tym niemożności skontaktowania się z bliskimi. Pan informuje mnie, że jest szansa na zasięg po wejściu na jedną z pobliskich gór, ale to trzy-cztery godziny drogi w jedną stronę. Tyle zaś powinno mi zająć dotarcie do doliny, gdzie łączność będzie już z pewnością możliwa.

Pogoda o poranku jest bardzo dobra i rokuje pomyślnie na rozpoczynający się dzień. Zła wiadomość jest jednak taka, że na skutek częściowego zalania torby foto dwie baterie do aparatu nadają się do wyrzucenia. Wilgoć dostała się do ich wnętrza i styki przez noc już się pokryły zielonym nalotem. Przemoczona odzież nieco podeschła i nadaje się do kontynuowania w niej wędrówki. W drugim budynku schroniska, dokąd udaję się aby dopełnić formalności meldunkowych, spotykam innych turystów, to starsze małżeństwo. Po śniadaniu powoli zbieram się do wyjścia. Zmęczenie poprzednim dniem wciąż mocno daje się odczuć. Około 9:30 ruszam w drogę i dosyć szybko zaczynam podejście do zawieszonej doliny Martadalen. Trochę ponad 300 metrów w górę pokonuje powoli, ale konsekwentnie. Przez kolejne kilka kilometrów przemieszczam się wzdłuż doliny, najpierw brzegiem jeziora Martadalsvatnet, a potem drugiego bezimiennego i o wiele mniejszego. Po kolejnych 100 metrach podejścia osiągam najwyższy punkt tego dnia.

Mimo iż krajobrazy są podobne do tych, które towarzyszyły mi w poprzednich dniach, to nie powoduje to w żadnym wypadku znudzenia. Każde miejsce jest inne, a różnorodność powiększają dodatkowo zmieniające się warunki atmosferyczne. Następne blisko 2 kilometry pośród skał i przez podmokłe tereny, porośnięte gdzieniegdzie wełnianką. Ta roślina jest powszechnie spotykana w górach Norwegii, w miejscach obfitych w wodę. Słońce, które świeci niemal cały czas, bardzo uprzyjemnia wędrówkę. Myśli wybiegają do tego, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Na szczęście wydarzenia sprzed kilkunastu godzin są już tylko złym wspomnieniem. Telefon, tego dnia już nie będący w trybie samolotowym, w pewnym momencie wydaje z siebie dźwięk powiadomienia. Nareszcie! Upragniony zasięg pozwala na skontaktowanie się z bliskimi.

Szlak omija od północy jezioro Holmevatnet. W miejscu, gdzie odbija on od niego na zachód, znajduje się domek podobny do tych, które widziałem dwa dni wcześniej. Zastanawia mnie co kogoś podkusiło, aby w takim miejscu wybudować hyttę i w jaki sposób transportowano materiały budowlane. Niebawem zaczynam zejście do doliny Jostedalen. Jednocześnie niestety zaczynam odczuwać ból w prawym kolanie. Jestem w stanie iść, ale jest on bardzo niepokojący. Stawia bowiem pod znakiem zapytania dalszą wędrówkę po górach. Kamienisty szlak kończy się przy niewielkim parkingu i dalej będę mógł już iść szutrową drogą. Wijąca się serpentynami szosa w swojej dalszej części przechodzi w asfalt. Marsz taką nawierzchnią podczas zejść jest zawsze męczący, a teraz sytuację jeszcze pogarsza bolące kolano. Odczuwam ogromną ulgę, gdy wreszcie trafiam na koniec tego zejścia. Przez godzinę spaceru poboczem drogi mijają mnie nieliczne samochody.

Postanawiam się posilić na skałach między centrum turystycznym w Nigard, a przylegającym do niego parkingiem. Obiad z widokiem na lodowiec Nigardsbreen, główny cel mojej wyprawy w ten rejon Norwegii, to jest to! Skoro miejscowy hotel jest zamknięty, to zmuszony jestem poszukać innego miejsca na nocleg. Kemping również jest nieczynny, wjazdu na jego teren broni opuszczony szlaban. Wejść można jednak bez problemu. Plac, wokół którego rozmieszczono domki kempingowe, doskonale nadaje się do rozbicia namiotu. Na jego terenie nie powinienem też być widoczny z dachu pobliskiego domu, na którym trwa wymiana pokrycia. Na zewnętrznej ścianie budynku gospodarczego znajduje się zlew z czynnym kranem, zatem mam dostęp do bieżącej wody zdatnej do picia. Przed rozstawieniem schronienia przezornie zerkam w prognozę pogody. Wobec zapowiadanych silnych opadów w nocy przenoszę swój dobytek do otwartego korytarza w budynku gospodarczym. Mieszczą się w nim toalety i prysznice, dla mnie będzie on zaś miejscem do spania. Oddalenie od wejścia zapewni ochronę przed wiatrem i zacinającym deszczem. Miejsca jest wystarczająco dużo na wygodne rozłożenie się z posłaniem i rozlokowanie wokół wszystkich swoich rzeczy.

Please follow and like us:
fb-share-icon