3. września

Nad ranem, chcąc sprawdzić aktualny czas, nieopatrznie coś nacisnąłem w zegarku i chyba nastąpiło wyzerowanie wskazań godzin i minut. Trudno, mam przecież jeszcze do dyspozycji telefon. Noc minęła całkiem spokojnie. Wyglądam na zewnątrz i spostrzegam, że góry przede mną wczoraj wyglądały zgoła inaczej. Ich czubki zostały przypudrowane przez noc. Kolano nadal boli w trakcie chodzenia, na całe szczęście jednak nie spuchło. Sięgam do apteczki po Ketonal, wzięty właśnie na takie sytuacje. Będzie on mi towarzyszył pewnie przez co najmniej kilka najbliższych poranków.

Po śniadaniu powoli maszeruję w kierunku centrum informacyjnego, choć w sumie to słowo „kuśtykam” byłoby chyba lepszym określeniem mojego sposobu poruszania się. Nachodzą mnie poważne wątpliwości, czy wobec problemów ze sprawnym przemieszczaniem się, w ogóle powinienem myśleć o wycieczce na lodowiec. Zostawiam plecak pod opieką w centrum i z małym workiem na plecach wracam na drogę prowadzącą do parkingu przy jeziorze. Czasu do zbiórki jest coraz mniej i uświadamiam sobie, że mogę się na nią spóźnić. Na szczęście udaje mi się złapać stopa i podjechać te 2 km wraz z grupą amerykanów, którzy również będą brali udział w wycieczce na lodowiec. Ketonal zaczyna działać i kolano coraz mniej mi dokucza.

Na miejscu zostaje sprawdzona lista obecności, jest nas w sumie około 20 osób. Zostajemy podzieleni na dwie grupy. Przewodnicy rozdają nam raki i czekany. Moje zdziwienie wzbudza fakt, że nie zostajemy w żaden sposób przeszkoleni z posługiwania się tym sprzętem. Czyżby organizatorzy domniemali, że wszystkie osoby wybierające się na lodowiec wiedzą jak się nimi posługiwać? Na drugi brzeg jeziora zabiera nas motorówka. Wzdłuż potoku wypływającego z lodowca dochodzimy do jego czoła, krocząc ścieżką pośród skał. Przed wejściem na niego każdy otrzymuje jeszcze uprząż i zakłada raki. Po spięciu się liną w ramach grupy wchodzimy na lodowiec. Będę szedł jako pierwszy za przewodnikiem, co powinno nieco ułatwić fotografowanie. Niebawem zauważam, że jeden z moich raków nie trzyma się pewnie na bucie. Zatrzymujemy się więc na krótki postój w celu poprawienia go. W trakcie tej czynności stawiam na chwilę „nieuzbrojoną” stopę na powierzchni lodowca i mogę poczuć, jak tutaj jest ślisko. Kroczymy powolnym tempem, podziwiając niesamowicie ukształtowaną powierzchnię lodowca. Ma on przepiękny turkusowy kolor, z którego jest chyba najbardziej znany. Dla mnie oprócz samej jego rzeźby nie mniej fascynujący jest fakt, że mogę doświadczyć wędrówki po lodowcu na wysokości zaledwie kilkuset metrów nad poziomem morza. Kolano pobolewa ale nie na tyle, aby spowalniać marsz całej grupy. W pewnym miejscu przechodzimy przez króciutki lodowy tunel. Przewodnik chętnie udziela odpowiedzi na pytania zadawane przez członków grupy. Po około półtorej godzinie od wejścia na lodowiec docieramy do najwyższego punktu na nim. Tutaj zarządzony zostaje krótki postój. Nie ma jednak możliwości wypięcia się z liny, zatem możliwości poruszania się są ograniczone. Możemy się za to posilić, na chwilę usiąść czy zrobić na spokojnie pamiątkowe zdjęcia. Pogoda jest cudowna, słońce przyjemnie grzeje.

Wracamy inną trasą, mijając kolejne grupy wycieczkowe. Przechodzimy obok szczelin i dziur w powierzchni lodowca, które mają różne rozmiary. Przy jednym z otworów przewodnik informuje nas, że ma on około 40 metrów głębokości. Po niespełna trzech kwadransach kończymy wycieczkę po lodowcu Nigardsbreen. Uprzęże trafiają z powrotem do skrzyń, które znajdują się przy jego czole. Wracamy do przystani i następnie motorówką do miejsca startu. Amerykanie, z którymi zabrałem się rano, teraz podwożą mnie aż pod samo centrum informacyjne. Po zwiedzeniu wystawy poświęconej lodowcowi i regionowi oraz po posileniu się ruszam w drogę do hotelu w sąsiednim Gjerde, gdzie mam zarezerwowany pokój. To będzie mój pierwszy od pięciu dni nocleg w „normalnych” warunkach, z dostępem do bieżącej i ciepłej wody oraz elektryczności. Mam więc okazję porządnie się umyć i przeprać część odzieży w umywalce. W suszeniu jej wydatnie pomaga grzejnik elektryczny i szafka nocna z szufladami. W ramach rozpusty decyduję się na zamówienie w hotelowej restauracji pizzy na kolację. W trakcie posiłku mogę delektować się nie tylko jej smakiem, ale również widokiem za oknem. Na nieodległych górach ciepłe barwy stopniowo ustępują miejsca cieniowi. Choć pizza nie jest duża, to nie daję rady zjeść jej całej. Nie ma mowy jednak o marnowaniu żywności. Resztę zabieram do pokoju i dojadam nieco później, a ostatnie dwa kawałki zostają na śniadanie. Ciasto ma specyficzny smak, bardziej przypominający pieczywo typu bułka czy bagietka. Przez telefon zdaję Marcinowi relację z ostatnich dni i proszę go o zamówienie nowych akumulatorów do aparatu, a sam zamawiam na jego adres nowe kijki trekkingowe oraz skarpetki. Okazało się bowiem, że jedną ich parę najwyraźniej zostawiłem przez nieuwagę na suszarce w schronisku Arentzbu. Były mokre po kąpieli w rzece, a z racji ich czarnego koloru nie zauważyłem ich w trakcie pakowania. Prognozy pogody na kolejny dzień nie są zbyt korzystne, ale też nie powinno to być specjalnym utrudnieniem. Nie muszę się rano zrywać, mogę spokojnie przeczekać ewentualne poranne opady.

4. września

W planie na dziś mam do przejścia 22 km. Znakomita większość tego dystansu będzie prowadzić utwardzoną drogą. Choć szosa prowadząca do jeziora Styggevatnet kończy się tam ślepo, to liczę na złapanie stopa. Skłaniają do tego wciąż trochę bolące kolano oraz kiepskie prognozy meteo. Wygląda na to, że idealnie trafiłem poprzedniego dnia z pogodą na wycieczkę po lodowcu. Dziś byłaby ona pozbawiona sensu, o ile w ogóle by się odbyła.

Z hotelu wymeldowuję się przed 11. Przez kolejne półtorej godziny towarzyszy mi mżawka, generalnie jednak jest ciepło. W Faaberg odbijam w lewo i zaraz trafiam na tabliczkę informującą, że jest to droga techniczna, gorszej jakości. Ech, żeby każda droga techniczna tak wyglądała… Po trzech kilometrach pojawia się przede mną wlot do tunelu. Po przejściu pierwszych kilkunastu metrów nie jestem w stanie dostrzec jego końca, zatem wyjmuję z plecaka czołówkę. Chwilę później z naprzeciwka nadjeżdża samochód i jak się okazuje, latarka nie tylko mi oświetla drogę, ale też sprawia że jestem widoczny dla innych. Wylot z tunelu to okazja do przegryzienia czegoś, póki jeszcze jestem osłonięty od deszczu. Nieco dalej, wkrótce po przejściu przez most na drugą stronę rzeki Jostedoela udaje mi się zrealizować mój plan. Nadjeżdża bowiem czerwony kamper i jego kierowca pozytywnie reaguje na mój wyciągnięty kciuk. Pojazdem podróżuje młode małżeństwo z Niemiec wraz z kilkumiesięcznym dzieckiem. Próbują dotrzeć do miejsca, skąd będą mogli popatrzeć na lodowiec Austdalsbreen. Mapa w ich nawigacji nie obejmuje jednak tych okolic, więc z pomocą mojej mapy próbujemy ustalić, gdzie owo miejsce może się znajdować. Maleństwo w pewnym momencie zaczyna coraz mocniej płakać, co równa się przymusowemu postojowi. Dziękuję za podwózkę i mając kilka kilometrów mniej do przejścia, ruszam w drogę. Nie mija jednak więcej niż parę minut, gdy kamper mnie dogania i kierowca pyta się, czy jednak nie chcę jechać dalej z nimi. Para ostatecznie zdecydowała, że spróbują dojechać do samego jeziora. Nie odmawiam i kolejny kawałek drogi pokonuję samochodem. Trasa prowadzi cały czas pod górę i deszcz przechodzi w śnieg. Wspólną podróż kończymy przy parkingu z tablicą informacyjną.

Tutaj zaczyna się szlak, który zaprowadzi mnie do schroniska. Przede mną niecałe trzy kilometry dreptania ścieżką, typową dla norweskich gór i około czterysta metrów podejścia. Jagody, wyznaczające szlak kamienie z czerwonym „T”, rumowiska skalne, strumyki – chciałoby się rzec, że to już chleb powszedni. Tutaj jednak dochodzi do tego świeży i mokry śnieg. Poruszam się dosyć ostrożnie, bo moje buty w takich warunkach mają gorszą przyczepność. W miarę nabierania wysokości, mam coraz lepszy widok na dolinę Sprongdalen za moimi plecami. Później jednak ten krajobraz ginie we mgle. Do schroniska docieram równo dwie godziny po starcie z parkingu. Tworzą je dwa budynki. W pierwszym znajduje się jeden pokój, toalety oraz magazyn z opałem. Aby dostać się do drugiego, trzeba przejść po desce, która pełni funkcję mostku nad strumykiem. Warstwa śniegu, który na nim zalega, zmusza do ostrożności. Budynek numer dwa to przedsionek, duża izba, spiżarnia i dwa pokoje. Nie ma nikogo poza mną. Wygląda więc na to, że będę miał okazję spędzić samemu noc w schronisku samoobsługowym, co bardzo mnie cieszy.

Najpierw jednak trzeba się urządzić. Na zewnątrz jest +1, a temperatura we wnętrzu aktualnie nie przekracza dziesięciu stopni. Bielizna termiczna, przepocona na podejściu, teraz aż paruje. A skoro paruje, to odbiera ciepło. Zaczyna mi być coraz zimniej. Odpalam kuchenkę gazową i kilka minut później mam już gorącą czekoladę do picia oraz zupę na obiad. To jest ten luksus i ta pewność (za którą płaci się niemal 400 koron), że w schronisku będzie co zjeść i na czym podgrzać posiłek bądź wodę na herbatę. Wyciągam z plecaka śpiwór i wskakuję do niego na pół godziny, aby powstrzymać utratę ciepła. Nieco rozgrzany, mogę się wziąć za rozpalanie pieca. Podpałka chemiczna po raz kolejny znakomicie ułatwia tę czynność i kilka minut później w „kozie” zaczyna przyjemne skwierczeć. Kilka szczap drewna wystarcza na początek, jednakże opału nie jest wiele. Po więcej muszę się udać do drugiego budynku. Pniak został jedynie pocięty na kawałki, natomiast aby mogły się one zmieścić do pieca konieczne będzie porąbanie ich przy pomocy siekiery. Czas szybko upływa na takich podstawowych czynnościach i ani się nie obejrzałem, jak zaczął powoli zapadać zmrok. Krótko przed zachodem słońca odsłania się krajobraz w kierunku zachodnim, z jęzorem lodowca Faabergstoelbreen w tle. Po raz ostatni tego dnia wychodzę na zewnątrz, taki widok aż prosi się o kilka zdjęć. Temperatura w środku osiągnęła już całkiem przyjemne szesnaście stopni. Przed pójściem spać dokładam do pieca i przymykam zasuwę w drzwiczkach, tak by ogień palił się przez całą noc. Kładę się do łóżka około w pół do jedenastej, a na zewnątrz nadal nie jest całkowicie ciemno.

Please follow and like us:
fb-share-icon