Spełnione życzenie
Następny dzień zaczynamy wczesnym rankiem, gdy za oknem panuje jeszcze mrok. Zbieramy się pospiesznie i już o siódmej odjeżdżamy z Interlaken. Tego dnia nasze bilety Interrail nie będą w użyciu, korzystniej wyszło dla nas podróżować na jednorazowych.
Z ich zakupem znów były problemy i w efekcie do wagonu wsiadaliśmy niemal równo z sygnałem odjazdu. Jest tłoczno, spora część pasażerów to młodzież udająca się do szkół. W trakcie oczekiwania na przesiadkę w Spiez przyglądamy się jak powoli świta. Jezioro Thunersee skryte jest pod grubą warstwą mgły. Wygląda na to że czeka nas kolejny piękny dzień, pełen słońca i z przyjemną temperaturą. W Zweisimmen przesiadamy się po raz drugi, tutaj kończy się linia normalnotorowa należąca do operatora BLS (Bern-Loetschberg-Simplon), a zaczyna wąskotorowa należąca do kolei MOB (Montreux-Oberland Bernois). Skład jest pełen narciarzy, gotowych ruszyć prosto z wagonów na stoki.
I tak rzeczywiście jest, w Schoenried trasy zjazdowe są na wprost dworca. Miasteczko jest sporym ośrodkiem sportów zimowych, niemal na każdym kroku widzimy reklamy szkółek jazdy. Nie przyjechaliśmy jednak tutaj aby z nich korzystać i przystępujemy zatem do realizacji naszego planu. Dojście do pobliskiego zawijasa, w jaki układa się linia kolejowa, powinno nam zająć kilkanaście minut. W teorii. W rzeczywistości zajmuje nam to więcej czasu, bo jak zawsze okazuje się, że skróty są do kitu i musimy się wycofać z brnięcia w śniegu po kolana. Nie możemy sobie też odmówić przyjemności podziwiania różnych pojazdów, jakie można tutaj spotkać na drogach. Łazik w wersji zimowej to chyba jakaś lokalna konstrukcja z demobilu wojskowego. VW Golf I jest zdaniem Darka wyjątkowym rarytasem w tym kraju. Moją uwagę przyciąga zaś kabriolet z otwartym dachem. Trzeba przyznać, że to rzecz dosyć niezwykła o tej porze roku. Nieco dalej skręcamy w złym miejscu i wchodzimy na teren gospodarstwa. Z dachu domu zwisają fantastyczne sople, a do koryta służącego latem za poidło dla zwierząt cieknie woda z kranu. Ginie ona w śniegu, co wygląda nieco jak walka dwóch postaci tego samego żywiołu. U celu okazuje się, że założenia były chyba zbyt ambitne i nie zdążymy się przemieścić w jedno z miejsc zaplanowanych na zdjęcia. Wykonujemy zatem 2/3 planu, jeden skład łapiemy już za eską, a drugi w jej środku. Ten ostatni to Goldenpass Panoramic. Pod tą nazwą kryje się pociąg turystyczny, który łączy położone nad Jeziorem Genewskim Montreux z Lucerną. Tak naprawdę to są to trzy pociągi, bo w związku ze zmianą rozstawu szyn konieczne są przesiadki w Zweisimmen i w Interlaken Ost. Do tego ostatniego miasteczka docieramy dosyć pustawymi pociągami i ruszamy wysoko w góry, do Kleine Scheidegg.
W trakcie tej podróży również nie obędzie się bez przesiadki. Wybieramy wariant przez Grindelwald, natomiast wracać będziemy przez Lauterbrunnen. Sieć kolejowa ma tutaj postać pętli i jest możliwość podziwiania zupełnie innych widoków w każdym kierunku jazdy. Co warte odnotowania, w pociągu jest wyjątkowo mało turystów z Azji, przeważają miłośnicy sportów zimowych. Gdy przejeżdżamy doliną rzeki Weisse Lutschine to Darek słusznie stwierdza, że zimą życie w tym miejscu musi być dosyć uciążliwe. Ze względu na niskie słońce o tej porze roku, na jej dnie jest w tym czasie dosyć ciemno. Z peronu w Grindelwald rozpościera się piękny widok na kierunek, w którym będziemy zmierzać. Żeby podjazd do Kleine Scheidegg był jeszcze bardziej spektakularny, to zaczynamy drugi etap podróży od… zjazdu. Na stacji Grindelwald Grund zmieniamy kierunek jazdy i zaczyna się ostra wspinaczka. Mamy do pokonania ponad 1100 metrów górę, co przy odległości niecałych 8 km daje średnie nachylenie prawie 15%, z podjazdami dochodzącymi do 20%. Nie ma żartów, w takich warunkach przedmioty leżące na stolikach zaczynają się przemieszczać tak, jak im nakazuje siła grawitacji. W Brandegg, drugiej spośród pięciu stacji pośrednich, nasz pociąg zostaje zasilony sporą grupą miłośników białego szaleństwa. Wsiadają oni niemalże prosto ze stoków, z nartami na ramionach i oczywiście w butach narciarskich.
W Kleine Scheidegg czujemy się trochę jak ufoludki, bo w tym morzu ludzi, do którego trafiliśmy, jesteśmy chyba jedynymi bez nart lub desek snowboardowych. Nie zaprzątamy sobie zbyt długo tym głów i ruszamy na mały spacer. Nasz cel to okolice zbiornika wodnego, który znajduje się około 100 metrów wyżej. Słońce świeci na nas od przodu i zaczynamy się poważnie zastanawiać, czy nie wrócimy z tego urlopu mocno opaleni. Nartostrada, którą wędrujemy, jest przeznaczona również dla ruchu pieszego. Po dwóch kwadransach spokojnego marszu jesteśmy u celu. Przed nami północna ściana Ogra (Eiger), która przez długie lata pozostawała niezdobyta i na której życie straciło wielu alpinistów. Uwieczniamy na jej tle pociąg z Jungfraujoch, tak jak to było zaplanowane. Koło nas zaczyna się czarny szlak narciarski, na którym swoich sił próbuje grupa z Francji. Mamy widok na jedynie sam początek szlaku, ale wesołe komentarze części osób wskazują, że niejedna osoba mówiąc kolokwialnie „zalicza glebę” już na początku zjazdu. Dla nas spacerek w dół to sama przyjemność. Od dworca mamy jeszcze tylko kawałeczek do gospody Grindelwaldblick. Tutaj mamy zaplanowaną przerwę na obiad. W związku z przypadającym tłustym czwartkiem możemy pozwolić sobie na odrobinę rozpusty. Darek na pierwsze danie zamawia zupę jęczmienną, ja zaś smażoną kiełbasę wraz z ziemniakami i zasmażaną kapustą. Na drugie danie zamawiamy zestaw fondue. W miarę jak słońce zbliża się do horyzontu, Kleine Scheidegg pogrąża się w cieniu. Z każdą chwilą ubywa narciarzy, a chłód robi się coraz bardziej odczuwalny. Wracamy więc na dworzec. Kleine Scheidegg, które trzy godziny wcześniej było głośne i wypełnione tłumem ludzi, teraz jest niemal wymarłe. Wyciągi zostały zatrzymane, punkty gastronomiczne zamknięto, a okolice stacji kolejowej pogrążyły się w cieniu. Niskie słońce pięknie rzeźbi krajobraz ciepłym światłem. Mamy przed sobą widok niczym z pocztówki, na mieniące się w złocistym świetle połacie śniegu i linię kolejową do Jungfraujoch. Dzielę się z Darkiem myślą, że fajnie to wygląda ale nie ma już szansa na sfotografowanie w takich okolicznościach pociągu, bo ostatni kurs na tej linii był kilkadziesiąt minut wcześniej. Po niespełna trzech minutach zza łuku w oddali wyłania się czerwony skład a z moich ust padają mało parlamentarne słowa, wyrażające tak zaskoczenie, jak i radość. W kilku nerwowych ruchach wyjmuję aparat z torby i chwilę później jest już po wszystkim. Trafiłem na powrotny kurs z Jungfraujoch, co w sumie nie powinno było być dla mnie zaskoczeniem. Jakiż bowiem byłby sens pozostawiania składu u góry? W Wengernalp do pustawego pociągu do Lauterbrunnen wsiada kobieta, która jak się okazuje chwilę później, zostawiła tam na ławce gogle narciarskie. Konduktorka informuje ją, że na najbliższej stacji będzie mogła złapać pociąg jadący w przeciwnym kierunku, a z Wengernalp da jeszcze radę wrócić ostatnim kursem.
My tymczasem za daleko nie zajechaliśmy. Krótko po ruszeniu z Wengen następuje gwałtowne hamowanie. Przy kolejnej próbie jest taki sam efekt. Całkowity restart składu nie przynosi poprawy sytuacji, ale ponieważ w zasadzie jeszcze nie opuściliśmy Wengen, to nasz pociąg zostaje tam ściągnięty z powrotem i podzielony. Niesprawna jednostka zostaje odłączona, a do drugiej teraz muszą się wszyscy zmieścić, co generuje nieco zamieszania. Za Wengwald znów przerywamy jazdę na dłuższą chwilę. Tym razem jednak postój związany jest z przepuszczaniem pociągu jadącego w przeciwnym kierunku. Na całe szczęście, bo skalna półka i zmrok to nie byłyby zbyt dobre okoliczności do ewentualnego opuszczania pociągu. Nasze opóźnienie skutkuje brakiem możliwości przesiadki w Lauterbrunnen. Nie będziemy jednak musieli czekać kilkudziesięciu minut na kolejny rozkładowych pociąg. Niebawem zostaje ogłoszone, że pociąg , który wkrótce przyjedzie do Lauterbrunnen, od razu uda się w drogę powrotną. Supermarket sieci Coop przy dworcu Interlaken Ost jest już zamknięty, pozostała nam tylko możliwość zrobienia zakupów w sklepiku na stacji.
Kolacja tego dnia jest skromna, bo wciąż jeszcze czuję w brzuchu solidny szwajcarski obiad. Część współlokatorów w pokoju się zmieniła, ale nadal są to turyści z dalekiego wschodu. Za nami kolejny niesamowity dzień, pełen szczęśliwych momentów i z dopisującą przez cały czas pogodą. Rozmyślam o nim słuchając „Winter” Tori Amos i niebawem zapadam w sen.
Dodaj komentarz