Niespodzianka

Dzień zaczyna się od niezbyt dobrej wiadomości, bowiem mimo zapewnień moje pranie nie jest wysuszone. Spora część ubrań jest co najmniej wilgotna. Wobec niewielkiej ilości czasu jaka pozostała do wyjścia, muszę się ratować suszeniem na grzejniku w pokoju.

Do Andermatt chcemy się dostać pociągiem, ale na stacji w Hospental nie ma biletomatu. Chłopacy, którzy również czekają na peronie, informują nas że bilety będzie można nabyć w pociągu, lecz przez kilka minut jazdy nikt z obsługi się nie zjawia.

Opłacamy nasz przejazd w automacie w Andermatt. Wejścia na peron strzegą bramki z kołowrotkami, które akceptują ski-passy (karnety zjazdowe dla narciarzy). Pociągi do Naetschen i Oberalppass pełnią zimą funkcję uzupełniającą dla wyciągów narciarskich i stąd takie rozwiązanie. Dzięki temu miłośnicy sportów zimowych nie muszą nabywać osobnych biletów kolejowych, a specjalnie dla nich uruchamiane są dodatkowe kursy pociągów między Andermatt a Oberalppass. Jeden z takich składów chcemy sfotografować u góry, tuż przed stacją końcową. Na peron dostajemy się po sprawdzeniu biletów przez konduktorkę.

Po kilku minutach ruszamy i tuż za peronem zaczynamy kolejny ostry podjazd w trakcie naszej wyprawy. Na niecałych 5 km wzniesiemy się o ponad 400 m. Lokomotywa łapie szynę zębatą i powoli wspinamy się po trzech poziomach torów, które wczoraj oglądaliśmy z drogi do Hospental. Teraz to z kolei my mamy widok na Andermatt i po chwili również na miejsce naszego noclegu. Oglądam te okolice po raz czwarty z tej perspektywy, lecz po raz pierwszy zimą. Po niecałych dziesięciu minutach jesteśmy w Naetschen, gdzie zaczyna sypać drobny śnieg. Dalej linia ma już zdecydowanie bardziej płaski przebieg. W Oberalppass oprócz nas wysiada niemała grupa narciarzy. Na tafli zamarzniętego jeziora rozbitych jest kilka namiotów. Robimy kilka zdjęć pociągu przeciwnej relacji, który zaraz znika w śnieżnej zadymce i ruszamy w kierunku wschodnim. Znów Darek zostawia mnie w tyle, a tym razem przyczynia się do tego dodatkowo wysokość ponad 2000 m n.p.m. Na takim pułapie czuje się już mniejszą zawartość tlenu w powietrzu. Mijamy budynek, który wyglądem przypomina nieco pomniejszoną latarnię morską. Ma kilka metrów wysokości, jest pomalowany w biało-czerwone pasy i ma charakterystyczne zwieńczenie u góry z szybami z każdej strony. Nie wiem jaką pełni funkcję, być może wskazuje drogę żeglarzom na „małym morzu” („See” to po niemiecku zarówno morze jak i jezioro). Dwójka narciarzy nieopodal kieruje się w górę zbocza za latarnią a my oddalamy się coraz bardziej od cywilizacji. Droga zaczyna lekko opadać. Koło niej, przy wlocie do następnego tunelu kolejowego stoją znaki z ostrzeżeniem. Jest na nich napisane, że dalej droga nie jest utrzymywana przez ratraki korzystanie z niej odbywa się na własną odpowiedzialność.

Jest pięknie, wręcz epicko. Wokół nas głucha cisza, lekki mróz, pod stopami ponad metr puchu, sypie lekki śnieg, a przez chmury zaczyna przebijać się słońce. Zdejmujemy plecaki i rozglądamy się po okolicy. Wchodzę na pobliski pagórek, ale po chwili podziwiania widoku w kierunku Disentis schodzę, bo u góry wieje lodowaty wiatr. Rozglądam się dalej za miejscem, skąd mógłbym zrobić zdjęcie pociągu, który niebawem nadjedzie od strony Andermatt. Podchodzę pod zbocze, za moment zawracam i wpadam w śnieg po pas. Wygrzebawszy się z niego po chwili bez żadnych strat, idę kawałek dalej i zatrzymuję się, gdy mam przed sobą pełny widok na przekop w śniegu. Biegnie nim linia kolejowa, powywijana niczym sinusoida. W oddali mogę dostrzec nieliczne zabudowania Oberalppass. Wkrótce z tunelu pode mną wyjeżdża pociąg, a po kilku minutach jego miejsce zajmuje ten zmierzający w pożądaną przeze mnie stronę. Po zrobieniu zdjęć schodzę do Darka i zbieramy się do powrotu na stację. Jest dopiero dziesiąta, ale mamy przed sobą jeszcze kilka godzin w pociągach i jedną atrakcję w planie. To, co niedawno było przyjemnym spadkiem, teraz zamieniło się w niemalże mordercze podejście. Oddycham głęboko i często, jest mi gorąco i muszę robić przerwy co kilkanaście kroków. Nauczka z tego jest taka, że przez najbliższe kilka miesięcy, jakie pozostały do letniej wyprawy, trzeba będzie się mocno przyłożyć do budowania formy fizycznej. Tam bowiem czekają mnie znacznie większe dystanse i przewyższenia. Na wysokości latarni spostrzegam w oddali czerwony punkt, który powoli zbliża się do nas. Znów nam los sprzyja, bo to nie rozkładowy pociąg z pasażerami, lecz skład wiozący samochody (wszystkie cztery) przez przełęcz Oberalp. Zaraz po nim nadjeżdża dodatkowy pociąg z narciarzami, zatem plan dla tych okolic mamy wykonany w całości. W dworcowej poczekalni spędzamy kilka minut i ruszamy w drogę do Disentis.

Tam czeka nas przesiadka, która wynika z powodów organizacyjnych. Stacja bowiem jest styczną dla sieci kolejowej MGB oraz RhB (Rhaetische Bahn). Ten drugi przewoźnik obsługuje niemal w całości transport kolejowy terenie kantonu Graubuenden (Gryzonia). Jest to jedna z najciekawszych sieci wąskotorowych w Szwajcarii. Pociągi na każdej z tras kursują co godzinę, a miasto Chur, które jest stolicą regionu, ma nawet swoją kolej podmiejską. Tymczasem w miarę upływu czasu podróżujemy w coraz większym towarzystwie. Dosiada się młodzież poprzebierana za różne postaci, np. zakonnicę i zombie. To kolejny symptom kończącego się karnawału. W Chur wracamy na chwilę na tory o normalnym rozstawie szyn. Przesiadka jest zorganizowana perfekcyjnie, dwa różne systemy kolejowe spotykają się po obu stronach tego samego peronu. Piętrowy pociąg Intercity wiezie nas na północ do Landquart. Tam czeka nas powrót do Kolei Retyckich, będziemy bowiem kierować się na wschód, a normalnotorowa linia SBB (szwajcarskiego przewoźnika państwowego) prowadzi dalej na północny zachód. Czerwonym pociągiem suniemy wzdłuż doliny Prattigau. Choć za oknem jest biało, to nikomu nie przeszkadza otwieranie na chwilę okien celem zrobienia zdjęcia. Podczas planowania wyjazdu zastanawiałem się, jak te wagony z pojedynczymi szybami radzą sobie przy ujemnych temperaturach. Okazuje się, że wręcz doskonale, bo jak dla mnie to jest nawet nieco za ciepło. Nim na kilkanaście minut znikniemy w tunelu Vereina, najnowszym i najdłuższym na sieci RhB (19 km długości), przejeżdżamy przez stację Klosters. To miasteczko jest słynnym ośrodkiem narciarskim, w którym bywa ponoć nawet brytyjska rodzina królewska. My wrócimy tam za kilka godzin na nocleg.

 

Zernez początkowo nie było w ogóle ujęte w planie wyprawy. Dodałem je po otrzymaniu informacji, że w weekend na linii Engadin, między Samedan a Scuol-Tarasp, będzie kursował pociąg retro z parowozem. Już w Interlaken sprawdziłem jakie mamy możliwości zmiany naszych planów. Okazało się, że przeniesienie wizyty na linii Albula z soboty na niedzielę da nam czas na spotkanie z kopciuchem, a jedynym mankamentem tej zmiany będzie to, że dotrzemy później na nocleg w Uzwil. Z dworca maszerujemy na obrzeża miasteczka, a po drodze robimy małe zakupy. Na jednej z ulic mija nas grupka czterech samochodów na polskich rejestracjach, ciekawa rzecz tutaj. Miejsce wytypowane na zdjęcie pociągu retro okazuje się całkiem ładne, ale niestety nie można tego powiedzieć o pogodzie. Po tej stronie gór jest dużo gorzej. Jest pochmurno i do tego chwilami prószy śnieg. Pół godziny oczekiwania na parowóz mija na rozmowach, posilaniu się i przymiarkach do zdjęć. W końcu w oddali pojawia się pióropusz dymu, seria zdjęć, filmik i po parowozie. Mamy zamiar wrócić na stację i zarejestrować jego odjazd stamtąd, ale po kilku minutach słychać gwizdawkę. Wywołuje to u mnie konsternację. Darek dla rozgrzania się urządza sobie krótką przebieżkę na drugą stronę torów. Po powrocie oznajmia mi, że stamtąd gdzie był, miał widok na stację w Zernez i nie dostrzegł na niej żadnego pociągu. Wychodzi więc na to, że skład retro spędził tam zaledwie kilka minut, zamiast prawie godziny, która była przewidziana w rozkładzie. Dochodzimy do wniosku, że dobrze iż nie zdecydowaliśmy się na czekanie na niego na wyjeździe z Zernez, bo moglibyśmy wówczas obejść się smakiem. Jadąc wówczas późniejszym pociągiem z Landquart, pewnie w ogóle nie mielibyśmy nawet okazji zobaczyć parowozu choćby i po drodze. Niezrażeni szybszym odjazdem retro wracamy na dworzec.

W Klosters znów przekonuję się, że nie należy zbytnio ufać technice. Ruszamy bowiem do hostelu nim nawigacja GPS w moim telefonie ustali naszą pozycję. Skutek tego jest taki, że nadkładamy kilkaset metrów, bo papierowa mapa którą dysponuję jest mało dokładna. Kolejny raz tego dnia droga częściowo prowadzi pod górkę, na szczęście już po raz ostatni. Zostajemy zakwaterowani w malutkim ośmioosobowym pokoju na poddaszu, w drugim budynku schroniska. Aby dostać się do kuchni musimy dwukrotnie pokonywać schody oraz wyjść na dwór. Mam wreszcie okazję dosuszyć wczorajsze pranie. Wilgotne ubrania rozwieszam gdzie tylko się da. Obiekt gości sporo rodzin z dziećmi, w świetlicy panuje gwar. Wieczór mija nam na rozmowach ze współlokatorami. Kilkoro z nich to Brytyjczycy. W ramach zastępczej służby wojskowej przemierzają Alpy na nartach.

Please follow and like us:
fb-share-icon