Pętelki

Tym razem nie musimy się zrywać skoro świt, bo w drogę wyruszymy trochę później niż poprzedniego dnia. Darek wykorzystuje dodatkowy czas na poranną przebieżkę po mieście, dla mnie to zaś okazja do pospania nieco dłużej. Mamy też sposobność zjeść spokojnie śniadanie.

Podczas podróży do Lucerny Darek poprzez infolinię rozwiązuje problem z niedziałającym internetem w tablecie, posługując się przy tym płynną germańszczyzną. Od Meiringen, gdzie zmieniamy kierunek jazdy, linia zaczyna się ostro piąć pod górę. Znów wspinamy się w mozolnym tempie, po torach o nachyleniu dochodzącym do 12%. Okolice Lungern wyglądają zupełnie inaczej niż je ostatnio widziałem latem 2013 roku. Tereny przykryte grubą warstwą śniegu sprawiają wrażenie totalnie odludnych. Pod wpływem tych widoków mojego towarzysza ogarnia natchnienie i zaczyna improwizować po niemiecku limeryki. Za Kaiserstuhl na skutek obniżania wysokości zaczynamy zanurzać się we mgle.

Tym razem mamy w Lucernie nieco więcej czasu do dyspozycji, akurat tyle by rozejrzeć się po dworcu. Pod sufitem hali podwieszone są różne kukły, które nawiązują tematyką do kończącego się właśnie karnawału, ale ich forma i wymiary pasują raczej do zawodów w lataniu na byle czym. Każde dzieło jest oznaczone indywidualnym numerem. Prawdopodobnie więc prowadzone jest głosowanie na najbardziej atrakcyjną kukłę.

Z Lucerny kierujemy się na południe pociągiem typu ICN z wychylnym pudłem. I choć jedzie on we właściwym kierunku, to w Arth-Goldau czeka nas kolejna przesiadka, ponieważ nie zatrzymuje się on w Goeschenen. Czas oczekiwania wynosi zaledwie osiem minut. Po tym czasie podjeżdża skład Interregio, w którym zajęta jest jedynie niewielka ilość miejsc. Początkowo jedziemy przez zamglone tereny wzdłuż Jeziora Czterech Kantonów. Budzi to we mnie lekki niepokój o warunki do zdjęć w okolicy Wassen, które to jest naszym dzisiejszym celem. Wraz z upływem czasu widoczność ulega jednak poprawie, ale tak naprawdę mgła znika dopiero koło Erstfeld, kilkanaście kilometrów przed naszą stacją docelową. Po drodze mijamy pociągi towarowe, bowiem ta trasa jest jednym z dwóch głównych korytarzy tranzytowych przez Szwajcarię. Niektóre z nich zmierzają na północ, inne przepuszczają nasz pociąg i czekają na możliwość kontynuowania jazdy w kierunku Włoch. Niedaleko nas siedzi muzyk, który trenuje grę na gitarze elektrycznej. Nie robi przy tym hałasu na cały wagon, ponieważ instrument jest podłączony do do malutkiego wzmacniacza, a dalej kabelek prowadzi do słuchawek. Od Amsteg wnikliwie analizuję tereny za oknem i przy okazji wypatruję szlaku, który wędrowałem z kolegą Marcinem kilka miesięcy wcześniej. Próbuję znaleźć miejsca, z których wówczas robiliśmy zdjęcia pociągów.

Cztery kilometry z Goeschenen do Wassen pokonujemy bardzo szybko, bo wędrujemy niemal przez cały czas po spadku. Z braku chodników poruszamy się poboczami, a czasem gdy zalega na nich zbyt dużo śniegu to zmuszeni jesteśmy do wejścia na jezdnię. Ruch na szczęście jest niewielki. Po 30 minutach jesteśmy już bardzo blisko celu. Z lewej strony widzimy już pierwszy fragmenty pętli i tuneli zwrotnych, z których słynie Wassen. Jak na złość uciekają nam dwie okazje do sfotografowania tutaj pociągów. Po minięciu pierwszych zabudowań mamy przed sobą już niemal to, do czego dążymy. Nie wiemy jednak na dostać się do miejsca z dobrym widokiem na łuk na dolnym poziomie torów. Pomysł na zejście do rzeki jest nie do wykonania w tych warunkach, gdy wszędzie zalega kilkadziesiąt centymetrów śniegu. Przy stacji w Wassen zauważam jednak jak ktoś parkuje samochodem, a następnie z torbą foto idzie drogą w kierunku przejścia pod autostradą. Niechybnie musi zmierzać do torów, ruszamy więc za nim. Zatrzymuję się przy ogrodzeniu drogi szybkiego ruchu, kombinując jak zrobić zdjęcie pociągu ze słynnym kościołem w tle, Darek zaś maszeruje dalej. Po chwili dostrzegam jak od północy zbliża się pociąg z Zurychu do Mediolanu, w postaci składu ETR610, bliźniaczego do jeżdżących w Polsce Pendolino. To niezły fart, bowiem tego typu jednostki kursują na tej trasie dopiero od dwóch miesięcy i jako jedna para pociągów międzynarodowych.

Doganiam Darka i kilka chwil później jesteśmy na samym dole, w miejscu ze znanym widokiem na trzy poziomy torów. To jest to! Teren w tej okolicy wznosi się zbyt mocno jak na możliwości pociągów towarowych i z tego powodu linia Gottharda została sztucznie wydłużona, aby poprowadzić tory kolejowe z mniejszym nachyleniem. Dodatkowe kilometry torów ułożono w formie pętli, częściowo ukrytych wewnątrz tuneli. Odcinek linii kolejowej między poprzedzającą Wassen stacją Gurtnellen, a Goeschenen ma 16 km długości, a różnica wysokości między jego końcami to ponad 350 metrów! Sama wioska Wassen znajduje się na wysokości środkowego poziomu torów. To powoduje, że podróżni w pociągach mogą trzykrotnie zobaczyć kościół w Wassen, za każdym razem z innej strony wagonu. Niedaleko nas stoi człowiek, za którym szliśmy, a obok niego jeszcze drugi z aparatem. Dzielę się z Darkiem refleksją, że chyba coś się szykuje, skoro miejscowi pasjonaci kolei wybrali się na zdjęcia. Tak też było kilka miesięcy wcześniej, gdy chwilę po pojawieniu się miejscowych miłośników kolei w Gurtnellen nadjechał specjalny pociąg ratowniczo-gaśniczy. Przeczucie mnie nie zawodzi i po kilku minutach nadjeżdża krótki skład węglarek z dwiema ponad 50-letnimi lokomotywami typu Re425. To faktycznie perełka i to podwójna, bo bardzo rzadko można trafić w Szwajcarii na pociąg złożony wyłącznie z tego typu wagonów, a leciwe maszyny na ogół jeżdżą już tylko z pociągami osobowymi lub ewentualnie ze wsparciem dużo młodszych lokomotyw serii Re465. Ruch kolejowy jest bardzo podobny jak we wrześniu i nie ma czasu na nudę.

Różnorodność pociągów daje szerokie pole do eksperymentów fotograficznych. Można uchwycić na szerokim kącie wszystkie trzy poziomy torów, a teleobiektyw z kolei pozwala sięgnąć na najwyższy poziom w okolice kościoła, za którym na moment chowają się składy jadące na południe. Trafia nam się również niespodzianka, to krótki pociąg z wagonami w których przewożona jest poczta. Przez półtorej godziny na tyle skupiam się na zdjęciach, że zapominam o nagraniu choćby jednego filmu. Nasz czas w tym miejscu dobiega końca, a do ruszenia się stąd dodatkowo zachęca wzmagający się wiatr.

Po dwóch kwadransach docieramy do centrum Wassen. Ponieważ przez cały czas szliśmy pod górę, to leje się ze mnie pot, a głowa bucha mi od nadmiaru ciepła pod czapką. Ubrałem się tak, aby nie zmarznąć na postojach, ale podczas marszu z ciężkim plecakiem zaczynam pływać we własnym sosie. Do przyjazdu autobusu pozostało jeszcze nieco czasu i zaglądamy do jedynego w Wassen sklepu. Darek zagaduje sprzedawczynię o grupkę muzykantów w przebraniach, których widzieliśmy przed wejściem. Dowiadujemy się, że to element świętowania ostatnich dni karnawału.

W Goeschenen przesiadamy się na wąskotorówkę do Andermatt. Na dystansie niespełna 4 km wznosimy się o ponad 300 metrów, co nie byłoby możliwe gdyby pociąg nie korzystał z dodatkowej szyny zębatej, zamontowanej pośrodku toru. Nachylenie jest bowiem zbyt duże, aby sama siła tarcia kół o szyny wystarczyła na pokonanie grawitacji.

W Andermatt mamy piękny widok na zbocze góry, po którym wjeżdżają pociąg jadące w kierunku Disentis. Ten fragment sieci kolei MGB (Matterhorn-Gotthard Bahn) darzę wielkim sentymentem i osobiście uważam za jeden z piękniejszych w całej Szwajcarii. Będziemy nim jechać jutro, na razie idziemy na zakupy, a ze sklepu kierujmy się na nocleg. Wybraliśmy hostel w sąsiedniej wiosce i dystans 3 km pokonamy pieszo. Chodniki miasta w wielu miejscach są zasypane konfetti, to pewnie kolejny element tradycji karnawałowej. Ulice zaś pokrywa żwirek, rozsypany przeciw ślizganiu się. Na drodze między Andermatt, a Hospental zatrzymujemy się na zdjęcia. Teraz bowiem, po wyjściu z miasta, mamy wspaniałą perspektywę na wspomniane zbocze. Rzut okiem w kieszonkowy rozkład jazdy, chwila oczekiwania i możemy fotografować czerwony skład sunący powoli na białym tle. Pociąg po kilku minutach znika na szczycie zbocza, a my ruszamy dalej. Po chwili dostrzegam brak siatki z zakupami i muszę się po nią wrócić do miejsca, gdzie robiłem zdjęcia. Po odzyskaniu zguby, pozostawionej w śniegu, usiłuję dogonić Darka. Silny wiatr od przodu skutecznie jednak utrudnia mi szybszy marsz. Mój kompan czeka na mnie schowany za zaparkowaną przy drodze furgonetką.

Po wejściu między zabudowania w Hospental wiatr cichnie. Mijamy stację kolejową, przekraczamy rzekę i chwilę później jesteśmy w schronisku, prowadzonym przez starsze małżeństwo. Przydzielone nam zostają łóżka w pokoju na piętrze. Panuje tam przeraźliwy chłód, termometr pokazuje zaledwie 12 stopni. Nie powinno to jednak dziwić, skoro grzejnik jest wyłączony. Uruchamiany go i mamy nadzieję, że do wieczora zrobi się nieco cieplej. Popołudnie spędzamy w jadalni popijając ciepłe napoje. Choć formalnie hostel nie ma ogólnodostępnej kuchni, to udaje mi się wynegocjować z właścicielem, żeby podgrzał w mikrofalówce mój zestaw obiadowy ze sklepu. Przekazuję również do wyprania część mojej odzieży, która wedle zapewnień będzie rano do odebrania czysta i sucha. Wieczór upływa nam na rozmowach, delektowaniu się lokalnym serem z Wassen i szwajcarskim piwem.

Please follow and like us:
fb-share-icon